Płyniemy na jednej łódce
- I z Jurkiem Satanowskim, i z Jasiem Grzywaczem pracuję od lat tylu, że już nie sięgam pamięcią, którego znam dłużej. Chyba Grzywacza, bo jego rodowód artystyczny, w przeciwieństwie do Jurka, jest stricte studencki, a ja zaczynałem swe artystyczne życie właśnie w tym środowisku - na festiwalach, w klubach. Grzywacza spotykałem podczas moich pierwszych świnoujskich FAM, we wczesnych latach 70. On już miał swe Laboratorium - z Markiem Stryszowskim, z Mieciem Górką... I ten intensywny kontakt pozostał. Owszem, oni byli z Krakowa, ja z Warszawy, ale to przecież Kraków i jego studencki festiwal mnie wyniósł, to w krakowskich klubach często występowałem spotykając się z "Laborką". Bo wtedy kluby stały jazzem, kabaretem i piosenką.
A potem jeszcze śpiewając swoje piosenki, wiedziałem już, że to nie jest zawód dla mężczyzny, że trzeba się z niego wymiksować i zaczynałem bardziej ciepło reagować na propozycje różnych piosenkarzy i kompozytorów, bym z nimi pracował. I tak zaczęła się intensywna praca - także z Jurkiem i Januszem. Po piosenkach doszły duże programy tematyczne, i nie wiedzieć kiedy i Jurek, i Janusz stali się kompozytorami, z którymi pracuję na co dzień. Tak przy piosenkach, jak i dużych festiwalach. A bywa, że decyzja o tym, że ma powstać koncert, zapada na tyle późno, że pozostaje tylko miesiąc na jego przygotowanie. Miesiąc na napisanie 20 utworów, rozdanie ich wykonawcom, opracowanie aranży... A w takiej sytuacji ważny jest nie tylko talent, co oczywiste, ale i świadomość, że stawia się na ludzi, którzy dają sto procent gwarancji, że nie nawalą. I wtedy zawsze mam Jurka i Janusza. Albo oni mnie. I nie tylko, skoro pytasz, powiem, że żaden mnie nigdy nie zawiódł, ale i mam prawo przypuszczać, że nigdy mnie nie zawiedzie.
Jesteśmy bowiem nie tylko wrażliwi, nie tylko cały czas to, co robimy, kręci nas i wzrusza, ale jeszcze cechuje nas coś, co bym nazwał rodzajem względnie sytego zadowolenia, podbitego piżmem lekkiego cynizmu i dystansu do siebie samych. My, jak najemnicy wiemy, że mamy wykonać robotę - raz się udaje lepiej, raz troszkę gorzej, ale wiemy też, że poniżej pewnego poziomu się nie schodzi.
Jakie są największe atuty Jasia i Jurka? Ten największy jest wspólny. Są to jedyni kompozytorzy, którym ja - lubiący pisać do gotowej już muzyki - oddaję z pełnym zaufaniem swoje teksty. Obydwaj są bowiem z wykształcenia polonistami, zatem i idealnie czują dramaturgię słowa, i potrafią zanalizować tekst, i zarazem, będąc znakomitymi muzykami, czują muzykę zdania. Oni z kolei, podejrzewam, mają dużą sympatię do mnie, bo wiedzą, że pisząc teksty, mam za sobą około trzech tysięcy własnych koncertów, a i parę piosenczyn skomponowałem, zatem wiem, jak dobierać słowa, by one w mocniejszym stopniu niż inne implikowały muzyczność.
Oczywiście, są między nimi i różnice; Jurek jest bardziej mroczny, bardziej potrafi uderzyć w absolutnie czułą strunę, Jasiu z kolei ze swym jazzowym rodowodem ma dar niezwykłego nabudowywania muzyki. Jurek potrafi być bardziej akustyczny, Jasiowi bliższa jest elektronika - acz posługują się nią biegle obaj i obydwaj znakomici są w pracy w studiu. Janusz ma niesamowite przestrzenie w swej muzyce, bo też potrafi pisać muzyki do wielkich widowisk, w których muzyka niczym wiatr wypełnia przestrzeń. Z kolei Satanowski potrafi skupić się na muzycznej drobinie, i potrafi ją, niczym perłę, oszlifować tworząc coś nieprawdopodobnie pięknego, poruszającego. Ale tak naprawdę to ja ich muzyki nie analizuję. Wystarczy, że słuchając czuję mrowienie na rękach i czuję, jak mi stają na nich włosy... To wystarcza. Nie mam potrzeby wchodzenia w wąskie uliczki analizy; ja, słuchając ich muzyki, chcę być normalnym odbiorcą, takim, który siedząc na widowni doznaje wzruszeń. Bo my jesteśmy z pokolenia, dla którego celem jest sztuka, która wzruszy. Zdarzało się, że dawałem im tekst, któryś z nich pisał muzykę, po czym wykonawca nie mógł śpiewać - tak go ten numer rozkładał, tak trafiliśmy w jakiś jego czuły punkt...