Tomik poezji zawierający ponad 50 tekstów piosenek autorstwa Jana Wołka i opatrzony odręcznym wstępem Mistrza stanowił uzupełnienie prezentowanego w ramach XIX Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu koncertu galowego o tym samym tytule. Książka uderza wyjątkową starannością edytorską. Oryginalna koncepcja graficzna wydania autorstwa Marka Wajdy, doskonałe teksty oraz bardzo bogaty i w większości unikatowy materiał zdjęciowy, głównie z prywatnego archiwum Autora sprawiają, iż tomik ten stanowi prawdziwą perełkę nie tylko dla miłośników talentu Jana Wołka.
Oto co Mistrz napisał we wstępie do książki:
"Oczywiście wystarczy opatrzyć tę książeczkę datą. Napisać "luty 98". Ale to nie to. Umieścić ją w czasie, to znaczy pozwolić obrosnąć w zdarzenia - choćby zakreślić je. Dzianie się to naturalny kalendarz. To normalność.
Jest wieczór. Z tych późniejszych. Krzysiek i ja stoimy na stoku Nosala w Zakopanem. Popaduje śnieg. Muldy. Paskudna, oblodzona stromizna oświetlona sinym światłem. Po bokach wąskiego zjazdu niebezpiecznie bliski las. Stoimy oparci na kijach, patrzymy w dół. Krzysiek mówi:
- Właściwie jedno co mi się w tym wszystkim podoba, to widok na miasto.
- Ruszamy ostrożnie, próbując krawędziować nartami na lodzie.
Nie żebym się użalał! - broń Boże! Ale całe to moje życie stoi na głowie. Wtedy gdy był czas jeżdżenia na nartach, pływania na żaglówkach, tańców z panienkami (żebym tak całkiem nie tańczył to nie!) to ja próbowałem na swój sposób wyprostować ten pokręcony świat.
Nie dość szybko zorientowałem się, że tego wyprostować się nie da, a gdy już to wiedziałem, wstyd było się przyznać i właściwie to prostowanie trwa do dziś. Tyle tylko, że z żalu za minionym bezpowrotnie, już po czterdziestce, całkiem bez godności i pojęcia zmagam się z różnymi nartami i żaglówkami (może mniej tańczę, bo niegdysiejsze panienki w międzyczasie przestały być panienkami).
Ale żebym się użalał? - broń Boże! Po prostu moja normalność idzie pod prąd. Myślę czasem, że to wszystko skończy się dla mnie klapsem na goły tyłek, po którym miast złapać oddech - cichutko go stracę. - Tak jak stracił go Jaś Himilsbach, który powiedział mi kiedyś tak:
- Wiesz co Janek? - ja to cię kurwa naprawdę uważam, bo ty jesteś wariat, a tylko wariaci mają jeszcze jakiś pomyślunek! - I to wyprostowało mnie na długo.
Zakopane w pełnym słońcu. Chałupy uginają się pod garbami śniegu. Jak to się mówi "jest pięknie". Ale byłoby piękniej 20 lat temu. Zbyt dużo zobowiązań, zbyt dużo wątków, które każą pamiętać, że nic nie jest idealne.
Siedzę, tyka zegarek, piszę te słowa do kogoś, kto odnajdzie je powielone na papierze, przemknie przez nie obojętnie lub mniej obojętnie. Piszę do kogoś podejmując kolejny raz banalną próbę zatrzymania mojego "tu i teraz" w tej podróży, która nabiera niebezpiecznego ślepego pędu, jak ten zjazd po lodzie z Nosala, aż do momentu utraty równowagi, klapsa na goły tyłek, po którym traci się oddech. Ale chcę zatrzymać moje "tu i teraz" w piosence, w obrazie, zbudować enklawę normalności, wyspę, "zakład dla normalnych", bo przecież "tylko wariaci mają jeszcze jakiś pomyślunek".
Sam nie wiem kiedy z rozwrzeszczanej, z rozchuliganionej, z niezachwianej w wierze w jedynosłuszność pierwszej linii frontu przeniosłem się na tyły. I nagle ze zdumieniem stwierdziłem, że to tutaj właśnie, wśród tego cholernego banału narastającego jak tłuszcz wokół domu, dzieci, pracy toczy się ta prawdziwa wojna. I tu właśnie przyszło mi cicho i z pokorą odnaleźć swoje "tu i teraz", pomiędzy wszechobecną i nieciekawą codziennością a jaskrawym nawoływaniem felietonistów - intelektualistów spod sztandarów damskich pism. To wielka sztuka nie zwariować, ale jeszcze większa znaleźć w tym ścieżkę własnego szaleństwa. Szaleństwa prywatnego. Słoik czystego powietrza wolnego od najmniejszego choćby pęcherzyka smrodu czyichś wskazań, imperatywów, mądrości, doświadczeń, wiedzy - słowem: tego całego fajansiarstwa, które odbiera ci radość wielkiej konkwisty.
I cóż z tego, że w najwspanialszym okrzyku odkrywców: "Ziemia! Ziemia!" zazwyczaj w ogólnym rozrachunku idzie o ziemię do kwiatków? - to nic.
Ważne, że na chwilę wzleciałeś, że uniosłeś się nad wypastowaną do bólu podłogę i naprawdę twoje odkrycie w niczym nie ustępuje chuligańskim wyczynom Kolumba, któremu zawdzięczamy, że poszerzając ten świat przyspieszył gwałtownie nasze życie.
Ani odrobiny krzykliwej wielkości.
O egoizm otarłeś się niezbyt boleśnie. Teraz jesteś u siebie. Z dumą możesz powiedzieć:
Jestem pensjonariuszem "Zakładu dla normalnych". Walczę o przetrwanie.
O prawo do spóźnionego wykiełkowania z ziemi. Kto wie? - może nawet do zakwitnięcia?
Dama pyta Marka:
- Panie Marku, dlaczego pan ma takie krótkie narty?
- Bo ja tylko na dwa dni!
Marek wyjeżdża, przyjechał "Malina" i "Piachu". Przychodzimy, odchodzimy.
Przychodzą, odchodzą. Pensjonariusze "Zakładu dla normalnych". Każdy z nich ma w sobie znamię szlachetnego obłędu - normalności. Nie godzą się z tym światem, lub godzą się, ale trwają w nieustannym zdumieniu, chcą zatrzymać swoje "tu i teraz". Piszą więc, komponują, malują, żyją.
Żyję. Goryczkową do wyciągu. Za wyciągiem w lewo do autostrady. Jadę w dół. Może z dziesięć minut. Nogi już bolą. Zatrzymuję się. Jestem sam. Śnieg sypie gęsto. Wokół ośnieżone jodły. Cisza. Wielka, dojmująca cisza. Wstydzę się bicia własnego serca. Ogromne, szlachetne, białe NIC. Przez moment zapragnąłem wtopić się w nic, stać się jednym z płatków śniegu osiadających na smrekach. Ale serce bije. Nie słucha rozkazów. Muszę wracać. Mam bliskich i najbliższych współpensjonariuszy. Muszę pomyśleć o książeczce, której właśnie nadaję kształt. O koncercie, któremu wydanie tej książki towarzyszy. - O koncercie, na który złożą się moje piosenki. Moje spowiedniczki. Drzwi do wielu świetnych Ludzi, z którymi miałem szczęście się zetknąć, zaprzyjaźnić. Moje gołębie pocztowe lądujące na parapetach różnych wariatów, o których przecież wiadomo, że tylko Oni mają jeszcze jakiś pomyślunek!