Były wczesne lata siedemdziesiąte ubiegłego stulecia, gdy na łamach "Sztandaru Młodych", warszawskiej gazety codziennej "mającej pieczę nad młodzieżą", pojawiła się pewna wiadomość. Zachwycony redaktor donosił mianowicie z Warszawy, że oto w mieście stołecznym pojawił się nowy kabaret o wdzięcznej nazwie "Wół", w którym autorem, kompozytorem i gwiazdą był siedemnastoletni uczeń Jan Wołek. Przeczytaliśmy. Komu by się wszelako chciało jechać z tego powodu na dzikie pola Stolycy? Poczekaliśmy więc na Wołka, pewni, że jeśli rzeczywiście ma talent, to przyjdzie do nas. My - to była wówczas szczególna banda. W Polsce dogasała właśnie kolejna nadzieja, pobudzona w naiwnym narodzie przez polityków. Ale My w jakiś przedziwny sposób wymknęliśmy się tym razem z pułapki "kolejnej nadziei". Pewnie dlatego, że nie pobudzali nas wcale politycy? Bo My ówcześni - byliśmy resztkami idealistycznego i wynikającego z naiwnego marzenia o lepszym świecie "pokolenia 1968". Pokolenia studenckiego buntu Paryża, pokolenia marcowych "Dziadów", pokolenia sierpnia w Hradcu Kralovem, które jak rana bolało... W latach siedemdziesiątych My byliśmy już starcami pod trzydziestkę, ale w jakiś najprzedziwniejszy sposób znajdowaliśmy się w kręgu zwanym "kulturą studencką".
Gadaliśmy więc do rana w redakcji "Studenta" (kto pamięta, że w Redakcji tego skromnego pisma spotykali się Zagajewski, Barańczak, Krynicki i cała "Nowa Fala" literacka?), zaśmiewaliśmy się do rozpuku z hec "Salonu Niezależnych" i innych kabaretów tego czasu, w śmierdzących studenckich klubach towarzyszyliśmy "Teatrowi Ósmego Dnia" (i innym kolegom z "teatru otwartego"). My - to była świnoujska "Fama" (Festiwal Artystyczny Młodzieży Akademickiej), to byli poeci z gitarami na Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie... Wołek zaczął więc przyjeżdżać do Krakowa. Najpierw z jakimiś żarcikami w stylu country (skażonego bluesem). A zaraz potem - jako bard. W połowie lat siedemdziesiątych przez trzy studenckie festiwale z rzędu dobywał główne nagrody. Śpiewał wówczas nadzwyczajnie, inaczej niż wszyscy. Ochrypłym głosem wykrzykiwał, wyszeptywał swe pieśni, swe zwierzenia intymne. Teksty Wołka były niebezpiecznie osobiste, przy nich zapominało się o jednym z paradoksów sztuki, w której dzieło niekoniecznie jest tożsame z osobą jego twórcy... Ale "Piosenka na wskroś optymistyczna" czy "Chłopcy od Breughla" - to przecież w ustach młodego poety był skowyt i manifest zarazem, to było zjawisko niebywałe! I choć są w polskiej sztuce piosenki (sztuce, podkreślam!) i inni bardowie, choć w latach siedemdziesiątych właśnie pojawiło się całe pokolenie dzisiejszych pięćdziesięciolatków, z Poniedzielskim, Tomczakiem, Terczem, Garczarkiem, Kołakowskim, czy przedwcześnie odeszłymi ś.p. Bellonem i Kaczmarskim - to przecie ów estetyczny i etyczny wstrząs, jakim były wczesne pieśni Wołka, stał się dla obecnych przeżyciem niezapomnianym...
Potem było, jak było. Nasza klasa rozeszła się po świecie. Ale więź wspólnej młodości, tak tej przeżytej w sześćdziesiątym ósmym, jak i tej zapamiętanej z piosenek Wołka - pozostała. Pewnie dlatego w trzydzieści lat później My spotykamy się nadal. Posiwiali, złysieni, błyskający do siebie nowymi zębami, zamienieni przez czas w Profesory, Redaktory, Dyrektory. Spotykamy się, by pogadać, a może nawet jeszcze bardziej - pomilczeć... Wtedy przypominamy sobie stare i słyszymy nowe piosenki Wołka. Nowe - bo przecież przez te minione, dobrze przeżyte i sumiennie przepracowane lata stał się on jedną z najważniejszych postaci polskiej piosenki. Choć sam już nie śpiewa. Wołek dawny - to był kosmos uczuć pojedynczego człowieka. Dzisiejszy jest niedościgłym mistrzem w zapisywaniu nie tylko własnego, po prostu ludzkiego cierpienia. Nikt z polskich autorów nie umie w podobnie niezwykły sposób wyrazić tej emocji i tego wzruszenia. Owszem, są arcymistrzowie anegdoty (Młynarski), wykwintnego dystansu wobec świata (ś.p. Przybora). Ale to Wołek jest poetą. Jest dziś prawdopodobnie najwybitniejszym polskim poetą piosenki. Poetą wyrażającym językiem śpiewanej miniatury najprawdziwszą prawdę swych bohaterów, ludzi. Chyba tylko ś.p. Jonasz Kofta w najpiękniejszych swych utworach latał równie wysoko...
Bohaterowie piosenek Jana Wołka są często naznaczeni nieszczęściem. To nieszczęście naszej epoki: samotność. Zatomizowani ludzikowie z piosenek Wołka, żywieni homogenizowaną papką z mielonych stereotypów, przeżutych "życiowych mądrości" itp. - szukają siebie w skrajnie kontrastowych realiach otaczającego ich świata. Zwykły dworzec bywa ich czyśćcem, z którego widać skraweczek Nieba. Nawet komunikat o kresie szczęścia podają w formie "urzędowej": w nekrologu. Wołek często stosuje bergsonowski kanon estetyczny: zestawienie paradoksalne. Bywa ono źródłem komizmu, ale komizmu strasznego, śmiechu który umiera na wargach, zmieniając się z grymas bólu... Pomyśleć: ledwie trzydzieści lat minęło od chwili, gdy po raz pierwszy zaśpiewał nam Jan Wołek. A dziś My - cali jesteśmy z jego piosenek... Kiedy usłyszycie na płycie, jaką niedawno wydała mała łódzka firma, przywrócony z dawnych lat głos Mistrza Wołka - może zrozumiecie nadużyte tu słówko "My"...
Artykuł ukazał się w czasopiśmie "Piosenka", nr 6, maj 2007, str. 26-27