Ma 54 lata i nadal nie wie, kim chciałby być. Dlatego o świecie opowiada na różne sposoby: za pomocą obrazu, słowa i piosenki.
Jan Wołek nie wstydzi się zachodów słońca, bo jak zwykł mawiać: „Nie wstyd je malować, wstydem jest malować je do dupy”. Nie próbuje na siłę zaskakiwać, nie dorabia ideologii, nigdy nie mówi o malarstwie jak o poszukiwaniu. Żartuje, że od tego są poszukiwacze. – Dziś świat potrzebuje newsów, rewolucji, wydarzeń, a subtelne szarości między nimi są postrzegane jak nieciekawa magma. A ja maluję po bożemu. To właśnie wśród tych szarości zaczyna się dla mnie zabawa – tłumaczy artysta.
Spotykamy się na gruncie neutralnym – przy kuchennej wyspie w warszawskim mieszkaniu Jana Wołka. Do Kazimierza nad Wisłą zaglądałam wielokrotnie, ale w autorskiej Galerii Suszarnia przy ulicy Lubelskiej nigdy go nie zastałam. Na wizytówce pod jego imieniem i nazwiskiem widnieje dopisek Sztuk Mistrz. Bo Wołek jest nie tylko malarzem, ale i poetą, pisarzem, autorem tekstów piosenek, kiedyś był też bardem.
Występy estradowe, co prawda, już dawno porzucił (choć nadal co dwa, trzy dni ciągnie go do gitary, bo biegłość palców trzeba przecież zachować), ale za to teraz zasiada w kapitułach festiwali i konkursów. Ciągle jest w rozjazdach. Skąd u niego chęć „gry na wielu bębenkach”?
– To taka przenoszona chłopięcość – żartuje. – Mam 54 lata i nadal jeszcze dobrze nie wiem, kim będę, gdy dorosnę. A tak poważnie, świat jest za ciekawy, żeby stracić siebie w zwykłej, prostej egzystencji. Chciałbym o nim poopowiadać na różne sposoby – za pomocą obrazu, słowa, piosenki – dorzuca. Odżegnuje się jednak od wskazania, który z tych środków wyrazu jest mu najbliższy.
– Za każdym razem dobieram odpowiedni do nastroju i tematu. Jeśli potrzebuję abstrakcji, znajduję ją w muzyce. Jeśli chcę się „wypstrykać” intelektualnie, to piszę, a kiedy chcę być powierzchownie wrażliwy, maluję – wyjaśnia artysta. Jan Wołek jest zwierzęciem plenerowym. – Bardzo lubię malować bezpośrednio z natury, bo trzeba opuścić ze swojej twierdzy most zwodzony, wyjść do ludzi, wytłumaczyć, czemu tak właśnie kładę farbę, a nie w inny sposób, pokazać kolegom, że nadal pracuję sprawnie i szybko – opowiada. – Poza tym każdy plener to przygoda.
Trzeba zmieniać palety i techniki – podkreśla. Tak było w malezyjskiej dżungli, gdzie zamiast ulubionego oleju musiał zastosować akryl. – Upał, pięćdziesiąt stopni, farba schnie w mgnieniu oka, w jednym ręku pędzel, który staje dęba, w drugim zraszacz do kwiatków – gehenna. A za plecami skonsternowani studenci z uniwersytetu w Kuala Lumpur, którzy zachodzą w głowę, czego ten biały człowiek w taki upał, w środku dżungli od nich chce. A on chce w malarstwie twórczej radości. Nie uznaje męki tworzenia, raczej radośnie powiela. Wie, że niczego nowego nie wymyśli, za to świat obserwuje bardzo pilnie.
Wsłuchuje się w rozmowy, wyłapuje zdania, dźwięki, zbitki słów, ich melodyjność. – W samochodzie zawsze mam pod ręką dyktafon, pióro i papier. To nigdy nie jest czas zmarnowany, bo zamknięty w blaszanej puszce auta mam chwilę dla siebie i swoich myśli – opowiada. Ale nawet jeśli zabraknie mu pióra i papieru, to i tak na długo potrafi zatrzymać w pamięci jakiś obraz.
– U ludzi w najlepszym przypadku jest tak, że gdy zauważą coś ciekawego, to się zatrzymują, stwierdzają, że jest ładnie, i idą dalej. A u mnie jest stop-klatka. Nawet po kilku dniach potrafię usiąść przy płótnie, zamknąć oczy i z najmniejszymi szczegółami przypomnieć sobie pejzaż, który kiedyś już gdzieś zobaczyłem – zapewnia artysta.
Tekst: Monika A. Utnik. Artykuł ukazał się w czasopiśmie "Weranda" z listopada 2008 roku
źródło: www.weranda.pl