Janusz Lenczowski  -  "Wędrująca granica"

Młodzi, zdrowi ludzie żyją przeważnie dniem dzisiejszym, rzadziej przyszłością. Nad tym, co minęło, nie zatrzymują się bez wyraźniej praktycznej potrzeby. Żyje się. Jakoś. Z przyzwyczajenia. Brakuje tchu, by zadumać się nad minionym. Chyba, że człowiek zostaje wytrącony z tego „przyzwyczajenia” przez chorobę lub inną przypadłość losową. Dopiero wówczas uświadamia sobie z całą jaskrawością, iż jest ruchomą granicą w czasie przeszłym, całkiem już dokonanym. Nawet gdy nie ma natury refleksyjnej, zdaje sobie w pełni sprawę, że jest ulepiony z pamięci. Cóż dopiero mówić o ludziach wrażliwych...

Taka właśnie losowa destabilizacja przydarzyła się narratorowi, a zarazem autorowi książki pt. „Po”, wydanej przez PIW z końcem 1987 roku. Jest nim artysta szczodrze wyposażony przez naturę, który wiele lat temu zadebiutował jako poeta na naszych łamach. Starsi znają go przede wszystkim jako piosenkarza i kompozytora, ale uprawia po dziś dzień – co się godzi podkreślić, z powodzeniem – poezję, prozę, grafikę i malarstwo. Jan Wołek – uduchowiony marzyciel z łysinką i płonącą – niegdyś – brodą; poeta wyśpiewujący swoje ballady chropowatym, fascynującym głosem; zjawisko w polskiej piosence autorskiej na miarę Okudżawy, Cohena czy Preveta. Łatwość, z jaką po wielokroć zdobywał rozmaite laury i rozmaitą publiczność, trudno dzisiaj uświadomić ludziom całkiem młodym, albowiem – z wyjątkiem nieobecnego, niestety, kontynuatora tego nurtu w piosence – już od wielu lat nie wyszedł na estrady tak dojrzały i konsekwentny autor śpiewający.

Jan Wołek - Po

Jego narracja w piosence – kameralna, osobista – potrafiła wydobywać na światło momenty najbardziej wzniosłe i mroczne w życiu człowieka: zwykłego, szarego zjadacza chleba, ale również i artysty. Tworzyła ironiczny komentarz do scenek – sytuacji duchowych, w których sacrum mieszało się z profanum. Ukazywała odwieczną tęsknotę ludzką do świata harmonii.
Piosenki Wołka zapadały w pamięć głównie dzięki sugestywności, plastyczności obrazów, za pomocą których wyrażał swoje obserwacje i „prawdy”; zadziwiała ich sprawdzalność, precyzyjny rysunek. Wyśmienity warsztat słowa sprawiał, że owe teksty piosenek wydrukowane czytało się jak najczystszej wody poezję.
          W autokomentarzu do debiutanckiego arkusza poetyckiego „Moment z jednej całości” z 1979 r. (V seria „Pokolenie, które wstępuje”) uchwycić można właściwie ów moment, w którym piosenka przestaje być dla Wołka jedynym i najpełniejszym wyrazicielem jego wizji i intuicji: „występowanie powoli staje się przykrą koniecznością – pisze (...) Ta piekielna chęć nazywania rzeczy i przypadków jest dla mnie niezwykle narkotyczna, prawie równie silna, co niechęć robienia czegokolwiek z musu. Dużo piszę (...) rysuję, jakbym chciał udowodnić, że nie tylko jestem piosenkarzem”.
          Po latach ta wypowiedź znajduje potwierdzenie zarówno w jego plastycznych, jak i literackich dokonaniach. Oglądając w zeszłym roku w Galerii na Nowym Świecie w Warszawie wystawę pejzaży z Kazimierza nad Wisłą, przekonałem się, że także i w plastyce hołduje Wołek zasadom, które formowały niegdyś jego warsztat śpiewającego poety; a zatem – bogactwo postrzegania, szacunek dla szczegółu, wyczucie formy i nastroju. Te umiejętności w połączeniu z kolorystyczną wrażliwością pozwalają mu w plastyce na coś więcej niż wierne powtórzenie rzeczywistości – sprawiają, że potrafi przekazać trudno uchwytną aurę, ducha portretowanych miejsc.
          Podobne efekty uzyskuje budując świat swojej prozy. Narrator powieści „Po” jest człowiekiem, który przyjeżdża do kotliny, aby nabrać tu sił po przebytej operacji. Poddaje się sanatoryjnemu reżimowi i odtąd zaczyna podlegać czasowi odmierzanemu spacerowym tempem, w jakim poruszają się kuracjusze. Zanurzony w zwolnionym czasie po raz pierwszy dostrzega potrzebę powrotu „do źródeł”, zrozumienia prawideł, które dla zdrowego człowieka przysłonięte są rutyną, przyzwyczajeniem, a które w sposób zasadniczy decydują o ludzkich wyborach. Ewokowane obrazy z dzieciństwa, młodości i „wieku klęski” umożliwiają zbratanie się z teraźniejszością. „Na tych stronicach rozglądam się za czasem, który zginął bezpowrotnie i ginie z każdą kolejną literą, którą stawiam – tłumaczy Wołek i zaraz jakby odpowiadając na pytanie o motyw swych penetracji, dopowiada – bardzo żal tych wszystkich zdarzeń, w których uczestniczyłem, a które uszły mojej uwagi”. Cóż one są warte? Dla każdego człowieka dostrzegającego w sobie i na sobie upływ czasu pamięć o nich jest warunkiem poczucia, iż naszemu życiu nadajemy sens. Bo przedłużać życie biologicznie, to – dla Wołkowego narratora – nasycać go mnogością zdarzeń, których efekty są w stanie przeżyć człowieka, „uwiecznić” jego doświadczenia dla potomności. Takie przesłanie nakazuje mu mozolne pokonywanie pamięci, poszukiwanie w jej zakamarkach odpowiedzi na podstawowe pytania: o granicę wolności i dobrowolności, o istotę tolerancji i krytycznego oceniania dziejącej się rzeczywistości, o sens bólu, zawodu i ludzkiej pracy. Trud, z jakim odbywa te wycieczki w przeszłość, zacierającą się w ułomnej pamięci, pozwala mu tym bardziej docenić wartość czasu. Dlatego tak pieczołowicie utrwala w opisach każdą, najbardziej bagatelną czynność jaką wykonuje. Poczucie niestabilności ludzkiego żywota musi doprowadzić do refleksji, iż „myślenie ma kolosalną przeszłość”. Ta kapitalna parafraza znanego powiedzenia zwraca uwagę na fakt, że to, co poprzedza, co umyka w niepamięci, jest niezbędne do nieustannego weryfikowania własnego życia w ciągle zmieniających się warunkach.

Jesteśmy wędrującą w czasie granicą, tęsknimy do świata zrozumiałego, pełnego – zdaje się mówić Wołek – ale, by urzeczywistnić naszą tęsknotę, musimy żyć z poczuciem dobrze wypełnionych zadań, nakładanych nam przez los, bo w każdej chwili wszystko jest „po”.

Artykuł zamieszczony w czasopiśmie "Student" z 31.01.1988 r.

Projekt graficzny i kodowanie - © J & J 2007 - 2024   /   Zdjęcie Jana Wołka - © Mariusz Szacho