2. Nie zaangażowany przez „Estradę” satyryk. Etatowy rozśmieszać studenterii. Studenterii wyładowującej swe, skutecznie w toku procesu naukowo – dydaktycznego temperowane, temperamenty na dyskotekach czy quasi-pokoleniowych dysputach o niczym. Studenterii emocjonującej się (przy wydatnym wsparciu procentowych napojów) błazeństwami kabaretów studenckich. Kabaretów, z których może tylko „Tey” od biedy się broni – choć klimat jego przerażającego „śmieszku” przypomina prędzej „noc saską” niż mądre czasy Sejmu Czteroletniego. W tym oto Ciemnogrodzie zaistniał niespodziewanie Jan Wołek. I oto raptem ruszyli w Polskę zapomniani przez rodzimą literaturę swojscy wojażerowie – „chłopcy od Breughel’a” w waciakach na plecach. Tragiczny korowód przedstawicieli rzeczywistego „świata nieprzedstawionego”. Oto nad znajomą, konkretną i nudną ulicą znienacka zaszumiał Kosmos, gdzie „za gwiazdę szczęśliwą każdy celu sięga”...
Bohater liryczny wierszy Jana Wołka zwiedza krajobraz znany nam wszystkim aż do znudzenia. Te same jednostajne „znormalizowane” wnętrza mieszkań. Te same beznadziejne podwórza. Te same „powszednie” ulice. Ale oto pierwsza wątpliwość. Może ten świat jest inny? Może jawi się w tej złowrogiej postaci tylko w wyobraźni narratora? Narratora do złudzenia przypominającego Lwa NIkołajewicza Myszkina – „błędnego rycerza” nawiedzonego „idioty” z powieści F. Dostojewskiego. Myszkina, do którego niezrównana Nastasja Filipowna mówi: „Bądź zdrów książę! Pierwszy raz w życiu widziałam człowieka!” Ale nie, to byłoby za łatwe, za proste. Portret na ścianie jest czymś obiektywnym, niezależnym od postrzegania opowiadacza. Bolesna skarga ludzi, którzy w coś wierzyli „z urzędu”. Ludzi, którym następnie w to samo wierzyć zabroniono. Skarga ta zabrzmiała w wierszu Wołka silniej niż u krańcowo w momencie startu poetyckiego rozgoryczonych koryfeuszy pokolenia „56”. Aczkolwiek nie histerycznie. Przedmiotem sztuki jest tu nareszcie chora, słaba dusza „z wielkim żalem nad sobą” – przed czym ongiś przestrzegał Herbert. Bohater wierszy Wołka nie histeryzuje jak totalny nienawistnik Andrzej Bursa. Nie jest to, mówiąc słowami pewnego błyskotliwego krytyka, - „drobnopijaczek czyli słowiański nihilista na etapie bożego kulawca”. Raczej Martin Eden. Nareszcie! Nie ma tu słów zbędnych. A jeżeli łza – to męska. Otarta ukradkiem, rękawem ubrudzonego przy pracy kombinezonu. Glównym tematem wierszy J. Wołka stają się nieoczekiwanie wartości, zdawałoby się, kompletnie już skompromitowane i wyśmiane – Wiara, Nadzieja, Miłość. Na stole „między serem a chlebem” dzieją się rzeczy przedziwne, magiczne. Kartka z banalnym napisem „wrócę wiosną” jest gwarancją nadejścia dni nowych. Wydostania się z labiryntu, gdzie panuje „chwil rozpasanych zwariowany korowód i radość kłamania jak dzwonki u czapek”, gdzie „smutny perszeron zwiesił łeb”. gdzie wyświechtanym, zawsze tym samym traktem sypie się anonimowy, zawsze ten sam ludek. Nie ma tu mowy o „martwej perspektywie”. Poeta rzucił wyzwanie losowi. Bez niepotrzebnych, podheroizowanych na fałszywy romantyzm gestów. Zwyczajnie. Idzie z tymi, którzy starają się żyć i myśleć na własny rachunek, którzy często mają dość spełniania wszystkich przykazań. Prawda, prawda i jeszcze raz prawda. Tylko ten, kto tłukł się po nocy osobowym pociągiem w niewygodnym przedziale II klasy, a następnie korzystał z usług podrzędnych miejskich hotelików, potrafi zrozumieć porywający wiersz Wołka o owym ręczniku z napisem „Miejski Hotel”. O zapałce, która „uwięzła wpół drogi między łóżkiem a koszem”. Nie zdajecie sobie nawet w minimalnym stopniu sprawy, szanowni państwo, dlaczego zapałka nie doleciała do celu – a mogło się na to złożyć, zapewniam was, wiele interesujących przyczyn. I tak jest tutaj zawsze – najważniejsze w przemilczeniu. Przy tym ani jednego zbędnego słowa. Programowo „wyciszone” teksty powodują prawdziwą eksplozję u czytelnika. Tak się pisze wiersze „Dla jednego wariata”, ze zdumiewającymi pytaniami w rodzaju” „Jak to jest z tym panie Janku czy nas dwóch jest, czy ja jeden?” kończy się puentą, która dosłownie obezwładnia. Owo „może wpadnie pan na dłużej?” warte jest, w moim przekonaniu, wszystkich „najcichszych westchnień” poezji polskiej z „Czułością” Norwida i „Wiedzą” Leśmiana włącznie. A piękny wiersz „Dla Danki”, swoiste credo poety? Oto mamy „partyzantkę małą”, do złudzenia przypominającą zabawną kontestację „braci starszych”. Oto znajdujemy się na powrót w świecie zdrobnionym, skarlałym, ustabilizowanym, beznadziejnym. Mamy i to, co upadla najbardziej – „mały realizm”, ograniczający horyzont niby koło nakreślone święconą kredą, kiedy to człowiek zachowuje się niby uwięziony we flaszce figlarny diablik. Ale – uwaga – teraz to już gra! Niebezpieczna, wallenrodyczna: „Niech przechodnie myślą, że tak nam się chciało, że nam nie potrzeba ani szczypty więcej...” Niech myślą – ale do czasu. „Na razie”. Zarazem jest to piękny erotyk, przepojony egzaltowanym liryzmem, wypływającym z żalu „po minionym” i z przeczucia jutra. Jutra, w którym „bajka o tym domu i o tych obrazach niemalowanych” stanie się rzeczywistością. Kiedy to perz zarośnie przejścia dla pieszych...
A zatem – gra. Gra śmiertelna. Niszcząca. Odbierająca młodość. Przynosząca w ostatecznym rozrachunku zwycięstwo – bynajmniej nie pyrrusowe. Chociaż – i to już refleksja na zakończenie – nie jest ono wcale takie pewne. Zależeć będzie w końcu tylko i wyłącznie od autora ”Piosenki ku przestrodze”. Autora nie zajmującego się (chociaż z racji wykształcenia mógłby) filozoficznym bełkotem – w celu przeszczepienia na grunt słowiański myśli Heideggera czy Kierkegaarda. A robi to u nas zbyt wielu twórców nie mających nic do powiedzenia od siebie – co stanowi prognostyk niewątpliwie pomyślny. Prognostyków tych jest zresztą więcej. Ale, nie da się ukryć, komisje artystyczne czuwają, a i propozycje intratnych występów...
Na razie – stoimy u progu bajki. Sezon w piekle dopiero się zaczyna. Pozostaje mi życzyć panu, szanowny panie pistolet, szczęśliwej i szerokiej drogi, a jednocześnie prosić, by nigdy nie zapomniał pan o słowach pierwszego motta do niniejszego artykułu. A zresztą – chyba to zbędna prośba...
Artykuł ukazał się w prasie w latach siedemdziesiątych