"SUCHY CHLEB"
Uciążliwy jak stara babka
co ani pożytku
ani wygnać
rdzawy
i suchy
W bezzębnych dziąsłach pleśni
razowy
jednorazowy
Postukuje w białym worku
Wstydliwie ukryty przed eleganckim gościem
W nieeleganckim rogu sieni
Czasem jednak powiatowy list
Przypomni bez żenady
Że świnia też człowiek
I wtedy trzeba
ten fant zapakować
i jeszcze raz strawić przykry moment
wypełniania rubryki „zawartość”
Wtenczas złośliwie skrzypią buty „Raccon”
Wraży „Levis” uwiera w pachwinach
i wściekle ciśnie marynarka „André Balzac”
(Paris)
Więc piszę „używana odzież”
albo „artykuły gospodarstwa domowego”
Ale powoli dojrzewam do
„pasza”.
Jestem jak ogród zoologiczny. Drzemie we mnie zwierzę. Ale zwierzętom uczucie nienawiści jest obce. Mnie chyba też. Prawda, że jestem bardzo impulsywny i potrafię wściec się w ciągu sekundy, ale staram się, jeśli to możliwe, zdążyć zawsze złapać za cugle nerwów, bo wiem, jak ciężko przychodzi mi przepraszanie. Bolesne jest także to, że gdy już się znarowię, to obracam wszystko wokół siebie. Staję się uosobieniem tego, z czym walczę. Staję się bezzasadną, apodyktyczną wyrocznią moralną. Są jednak przypadki, gdy mogę sobie pozwolić na luksus nienawiści, bo wiem na pewno, że zdecydowanie jakaś racja jest po mojej stronie. Nieważne, czy tą racją są argumenty, czy prawda. Zdecydowanie i nieodwołalnie nienawidzę: - Krzysztofa Kolumba (vel Cristoforo Colombo, vel Cristobal Colon). włóczęgę, który prawdopodobnie sprowadził do Europy bylinę o nazwie Solanum tuberosum, czyli ziemniaka, oraz tytoń. Mam mu też za złe odkrycie Ameryki, co stało się powodem westchnień i marzeń plejady idiotów; - Fenicjan posądzanych o wymyślenie pieniędzy i pisma alfabetycznego; - Gutenberga Johanna, mincerza mogunckiego, za druk; - Alfreda Bernharda Nobla, przemysłowca, za nagrodę i dynamit.
Mam też uzasadnione powody, aby czuć niechęć do wszystkich kobiet, które w swoim czasie mogły skutecznie odciągnąć uwagę wyżej wymienionych od obiektów ich zainteresowań, a nie zrobiły tego. Sprawa wydaje się w dalszym ciągu otwarta. Gorąco więc proszę, abyście z troską zajęły się tymi, którzy budzą się w nocy z krzykiem wierząc, że są jeszcze jakieś Ameryki do odkrycia.
Kotka znowu leje w domu. Fakt, że pogoda kiepska. Nawet ja to robię w domu, ale żeby zaraz pod szafę! Bardzo lubię kotkę. Ma wspaniałe oczy i miękki mały łebek, bardzo lubię go głaskać. Tyle, że wali kupy w domu. W ogólnym rozrachunku kotka wychodzi na zero. Nic nie załatwi diametralne odwrócenie sprawy. Nawet gdybym polubił głaskanie kociej kupy, wściekał się na widok kociego łebka, dalej wychodzi na zero. No i czy to jest sprawiedliwe? (To pytanie dla prawników). Teraz muszę być spokojny. Kotka jest w ciąży. Żona mówi: - Zakład, że urodzi dzisiaj? - Oooo, na pewno nie dziś! - O co? - Jak wygrasz, to załatwię jej jedno. Jak przegrasz, utopię wszystkie. To głupi żart. Byłbym w kłopocie. Trzeba by rozparcelować małe po ludziach. Przegrałem. Ale wygrała kotka. Urodziła dwoje, w tym jedno martwe. Teraz mówię: „zostawiłem jej najładniejsze”. Udało się naszej kotce. Coś, jakby wariatka urodziła psychiatrę.
Zaprzyjaźniony poeta wstaje Skoroświt o dziesiątej. I niech to nie budzi cienkiego śmiechu. Skoroświt jest zawsze wtedy, gdy wstaje zaprzyjaźniony poeta. Potem Skoroświt otwiera Skoroszyt. I znowu nic. W chwilę potem zaprzyjaźniony poeta oznajmia, że tymi kurewskimi pierożkami to chyba (nawet na pewno) chciała go otruć i z łyżeczką od herbaty i skupionym namaszczeniem idzie wybierać kocie gówna z piasku, bowiem w czwartki i piątki (dziś) toleruje kota, a wtorki i środy – psa. Boże stworzenia wobec tolerowania ich zaledwie dwa dni w tygodniu, tolerują się wzajemnie, ku zadowoleniu zaprzyjaźnionego poety, który zawsze uważał prawdziwą przyjaźń za możliwą jedynie między psem a kotem. Na poparcie tej teorii zaprzyjaźniony poeta toleruje żonę tylko w obszarze kuchni i w lamusie myśli ma cichą nadzieję, że ta go wreszcie porzuci, co przeżyje naprawdę mocno, a nawet boleśnie rozbije sobie głowę o kilka butelek. A gdy już będzie za późno, wtedy dojrzeje do wiersza. I będzie to tak, jakby pożar nauczył psa otwierać drzwi.
Trudno mi usiedzieć na miejscu. Piszę, piszę, a tu mnie nagle bierze i wio. W takich sytuacjach bywa różnie. Tym razem wsiadłem na rower i po prostu pojechałem do Jurka. Kilka ulic dalej jest Jego dom i pracownia. Witają mnie zawsze z uśmiechem, choć nigdy nie zapowiadam wizyt. (Bywa, że wpadam do kogoś. Pytam: „jest stary?”, „A bo co?”. I już mi się odechciewa.)