Spotykam się czasem z opinią, z którą nie zgadzam się nie dlatego, że jest mi niewygodna, ale dlatego, że nie uzgodniłem z rozmówcą nawet pryncypiów. Tonem poufałej i dobrej rady (wiem na pewno, że wynika to z sympatii i doświadczenia) sugeruje mi się, że moje śpiewanie to strata czasu i powinienem zająć się wyłącznie pisaniem. Kwestia wyłączności w moim przypadku w ogóle nie wchodzi w grę. Mogę tylko śpiewanie zastąpić czynnością nie mniej intrygującą, jak golenie agrestu albo prostowanie fasolki szparagowej. Mam się jednak do tego jak wielbłąd do sufitu. Rzecz w niezrozumieniu pewnej sprawy. Ja nie chciałem być za wszelką cenę piosenkarzem, bo uważam ten zawód za obelżywy, ale nie było dla mnie miejsca w innym „artystycznym”, a w związku z dbałością o porządek, musiano mnie wmieść pod którąś szafę. I oto jestem – dzień dobry.
Uprawianie piosenkarstwa jest dla mnie czynnością bolesną. Nigdy bowiem nie potrafiłem się ani „wyfraczyć”, ani „wypiszczeć”. Nigdy też nie myślałem, aby się tego nauczyć, a teraz jest zbyt późno. Ale robię co do mnie należy, nie myśląc, czy uda mi się wejść na któreś tam „C”, jak małpie po banana. Wydaje mi się jednak, że mam coś do powiedzenia w kwestiach dla mnie ważnych. Powiecie: „zatem mów, a nie śpiewaj”. Toteż mówię, starając się być jak najdalej od śpiewania, aby nie przypominało to historii jednego z moich kolegów. Otóż ów chłopak, który jąka się nieprzyzwoicie (jest mądry, wiec powiedzmy „waha się”) mając coś na sercu, w dbałości o płynność zdania, wyśpiewuje je, bo jest to jedyny przypadek, gdy jego mowa odzyskuje spójność. To groteskowe, ale konieczne.
Ja mówię względnie płynnie, jąkam się śpiewając. Jest to mówienie z „zaśpiewem”, bo jednak jestem patentowanym piosenkarzem, a nie literatem. Ten kamuflaż tuszuje moją oziębłość do wykonywania zawodu i przekonuje odpowiednie instytucje, że nie uprawiam cudzej grządki i nie jestem „niebieskim ptakiem”. Moje istnienie nie zagraża też nikomu z wielkiej estrady, bo się na nią nie wspinam. Więc czy jestem w ogóle potrzebny? Nie wiem. Wiem natomiast, że takich jak ja jest więcej. Wykonujemy swoje recitale, wiedząc, że są to raczej autorskie spotkania. I przychodzimy na nie „z ulicy”, bez tych rekwizytów, które podkreślają odrębność artysty. I jeszcze w kwestii uzgodnienia terminologii sporu. Jeśli już piosenkarz musi śpiewać, to umówmy się, że ja nie śpiewam, tylko warczę. Warczę ostrzegawczo. Nazywa się to „piosenką ambitną”.
A może tu idzie o tę ambitność, której nie da się nauczyć w szkole muzycznej? Patrzę czasami jak prawdziwi piosenkarze śpiewają mało ambitne rzeczy z przekonaniem tak wielkim, jakby każde zdanie stanowiło kopernikański przewrót w dziejach myśli ludzkiej. Uśmiecham się wtedy i myślę sobie, że z nimi jest tak, jak z namoczonym owsem, który też pokazuje kiełki.
- Czy pan jest może z instytutu profesora Pieniążka?
- Jakiego?
- No... sadownictwa i czegoś tam.
- Nie, nie jestem.
- Przepraszamy, myślałem..., bo pan wsiadł w Skierniewicach.
Uśmiecham się, będę miły - Nie. Ja jestem z Warszawy. Do Skierniewic wpadłem tylko na chwilę i właśnie wypadam.
Nie chcę rozmawiać, zaraz może paść pytanie „czym się pan zajmuje”. Wprawia mnie to w zakłopotanie. Słowo „artysta” nie przechodzi mi przez gardło, tak samo jak „ptyś” albo... bajadera. Brzmi to tak infantylnie, że wolę już pokazać palcem: „proszę to brązowe”. To są słówka wymyślone przez zaawansowanych idiotów. Zresztą nie wiem, jak odpowiedzieć na pytanie „czym się pan zajmuje”. Tę samą rangę ma dla mnie pisanie, jedzenie i stosunek p. Na takie pytanie mogę więc odpowiedzieć: „obecnie zajmuję się siedzeniem”, to jednak zawsze traktowano w najlepszym przypadku jako niestosowny żart. Mogę oczywiście odpowiedzieć: „zajmuję się składaniem słów w kupki”, albo: „zajmuję się wydawaniem kontrolowanych dźwięków”. To jednak w konsekwencji wymaga dodatkowych wyjaśnień, w końcu mogę być tak samo zecerem, jak radiotelegrafistą. Najgorzej powiedzieć „artysta”, bo zaraz potem następuje pytanie: „a jak pańska godność” i w tym miejscu muszę się zarumienić, odpowiedzieć „Jan Wołek”. Wtedy następuje głęboki namysł i: „Nie, nie słyszałem”. Mówię: „To dobrze” i tajemnica zostaje pogłębiona, choć rozmówca jest przekonany, że jestem dupa nie artysta, bo nic o mnie nie wie. A ja nie jestem „dupa nie artysta”.
Nienawidzę pociągów, nienawidzę podróży. Kiedyś lubiłem. Wskoczyłem w ostatniej chwili. Łódź – Warszawa, dwudziesta trzydzieści sześć. Tłok, ale udało mi się usiąść. Jestem tak zmęczony, że ręce zdają się nie mieć łokci. Bardzo nie lubię pociągów także dlatego, że skazują mnie na przypadkowych ludzi. Może dlatego także nie lubię występować. W przeciwieństwie jednak do tych z pociągu, w klubach nie pytają mnie „czym się pan zajmuje”.
Facet od „Pieniążka” dochodzi sześćdziesiątki. Jest gadatliwy i dba o siebie. Na początek zdjął buty. Nie lubię tego. Nie śmierdzi nawet. Więc skąd mi się to bierze? Facet od „Pieniążka” patrzy na zegarek. Jest doskonale zaprogramowany. Myślę: „teraz założy buty”. Nie myliłem się. Teraz wstaje i zdejmuje z półki dużą teczkę „delegatkę”. „Wyjmie śniadanie”. Wyjął tylko jabłko, ale wiedziałem, że zaraz będzie scyzoryk i serwetka, albo coś w tym rodzaju. Papier toaletowy. Nożyk wyciera w papier, teraz dokładnie obiera jabłko (cienko, bo pod skórką jest najwięcej witamin). Daję dziesięć do jednego, że nie ogryzie dookoła, ale będzie kroił drobne plasterki. Uśmiecham się – wygrałem.
Dziewczyna z sąsiedniego przedziału nosi sztruksową jasną spódnicę, czarny sweterek i czarną chustę (ręczna robótka). Wyszła na papierosa. Opiera się siedzeniem o szybę drzwi, na wysokości twarzy faceta w szarym garniturze. Myślę: „teraz może ją bezkarnie poklepać po dupie”. Głupi. Nie poklepał.