- Czy jako piosenkarz nigdy nie pragnął Pan zostać idolem?
— Prawdę mówiąc, nigdy tej możliwości nie wykorzystałem. W czasach, kiedy zdobywałem najwyższe laury na festiwalu krakowskim, istniała bardzo silna opozycja między piosenką studencką a tym, co się działo w rozrywce estradowej, opozycja między swetrem a złotym frakiem. Dzisiaj te różnice się zatarły, piosenka studencka podupadła, a wielki pośredni obszar zajął rock. Ale wtedy z piosenki studenckiej wychodziły gwiazdy. Ja stałem się co prawda zawodowcem, ale jednocześnie nie wszedłem w środowisko ludzi estrady. Czasami śmieję się, że ze mnie taki „samotny biały żagiel”. Dla mnie największym luksusem, szczęściem, jest wyrzeczenie się popularności. Gdybym stał się jej niewolnikiem, musiałbym zapewne nagrywać 4 piosenki w miesiącu. A gdybym po okresie koniunktury tego nie zrobił, od razu miałbym na karku 4 dyrektorów od rozrywki i 150 listów od słuchaczy o tym, że się już skończyłem. A w tej sytuacji - czuję się wolny. Wolny od list przebojów, które uważają, że tylko tych 10 piosenek jest wartych słuchania, a reszta to chłam, wolnym od dawania łapówek, pirackich studiów nagraniowych, lewych interesów podczas koncertów, kiedy to za cichą aprobatą zespołu bramkarze wpuszczają dodatkowo kilkaset osób, a zysk idzie między bramkę a artystów, wolnym od poniżającego biegania od wydawcy do wydawcy i przekonywania ich, dlaczego nie tańczę na koncertach kankana, nie mam wetkniętych pawich piór i w ogóle jestem inny. Ja po prostu tworzę dla siebie i dla tych wszystkich, którym moja piosenka jest bliska.
- Ostatnio różni znani piosenkarze i piosenkarki wylansowali kilka przebojów ze słowami Jana Wołka.
- No tak... Może nie wszystkie z nich mogą zaimponować głęboką myślą, ale staram się, aby teksty budziły szacunek przez swój warsztat, żeby po prostu były dobrze napisane.
- Nie męczą Pana ciągłe podróże, wyjazdy?
- Potwornie, ale nie mam innego wyjścia. Marzy mi się posiadanie swego miejsca do grania - jakiegoś strychu, piwniczki, ale zanim się to zrealizuje, trzeba będzie chyba jeszcze ze 100 mln razy wyjechać w Polskę. Cieszy mnie, że na moje recitale przychodzą ludzie, słuchają piosenek. Najpotworniejsze jednak jest to, co dzieje się w tzw. „międzyczasie”: pociągi o 4 rano, pośpiech, pijani rezerwiści, zapluskwione hotele, podłe knajpy. Kiedy więc w końcu otwieram drzwi mego domu, czuję się najbardziej szczęśliwy, rzucam się na moje domostwo łapczywie, żeby się nim jak najpełniej nacieszyć. Ja, właściwie, podróżując po Polsce ciągle jadę do domu. To są takie moje pielgrzymki do Mekki.
Rozmawiał: Andrzej Kołodziejski.
Wywiad ten ukazał się w "Radarze" z 22 marca 1984 roku.