Co u Pana słychać?
- Teraz robię dużo dziwnych rzeczy. Na razie zarabiam na instrument. Moim miejscem pracy jest dom, żeby więc na ten swój warsztat zarobić, trzeba mieć narzędzie - w moim przypadku gitarę. Ale jak zarobić na narzędzie - tego ja już nie wiem. W tej chwili maluję obrazy, rysuję grafiki, sprzedaję i ciułam. To konieczność. Instrument, który mi towarzyszy na koncertach, jeśli chodzi o wiek, mógłby być moim dziadkiem. Ten nowy - 12-strunowa gitara „Ovation” - trochę niestety kosztuje. W przeliczeniu na złotówki jakieś 400 tys. Ale wiążę z nim spore nadzieje. Pamięta pan, kiedy do szkoły przychodziło się z nowym tornistrem, zeszytem lub piórnikiem? Od razu czuło się wielki przypływ energii, entuzjazmu, chęć do pracy. Teraz ze mną dzieje się podobnie. Po prostu wyobrażam sobie, że ten mój nowy nabytek będzie mnie zmuszał, żebym się nim stale zajmował. Na razie jednak bywam malarzem. Kiedyś nawet chciałem całkowicie poświęcić się palecie. Natura obdarzyła mnie umiejętnością rysowania, widzenia koloru - a człowiek już taki jest, że idzie tą drogą, którą mu najłatwiej. Tak było i ze mną. W tej chwili to moje malarstwo traktuję trochę po macoszemu. Po prostu zdaję sobie sprawę, że jest dużo więcej lepszych ode mnie malarzy niż poetów i dlatego realizuję się tam, gdzie odczuwam większą pewność siebie - w poezji. Dzięki tym swoim umiejętnościom nie wiem, co to znaczy nuda. Kiedy mnie zmęczy układanie słów do kupy, kiedy pisząc zaczynam spekulować, wpadać w niepotrzebny intelektualizm, biorę węgiel lub pędzel i maluję.
- I nic poza pracą się nie liczy? Żadne hobby?
- To pytanie zadaje się z reguły ludziom, którzy serdecznie nienawidzą swojej pracy i szukają zajęcia, które by im rekompensowało męczarnie, znoszone codziennie między 8 a 16. Moja praca jest moim hobby i na odwrót. Lubię malować np. małe, nic z pozoru nie znaczące przedmioty z najbliższego otoczenia - złamane zapałki, kapsle, pety w popielniczce. Ile to trzeba się napracować, żeby ten przedmiot wylazł z bieli, płaszczyzny kartonu lub płótna. A kiedy mi się to uda, to wydaje mi się często, że ten niepozorny, stworzony przeze mnie na nowo przedmiot swoim małym ukrytym języczkiem opowiada różne pasjonujące historie.
- Zazdroszczę Panu. Wielu chciałoby mieć taki „harem Muz” i od czasu do czasu którejś z nich rzucać białą rękawicę.
- Nie wszystkie one są jednakowo kochane, ale po prostu są i nie wypada o nich zapominać. Wyznaję zasadę, że artysta powinien być człowiekiem wszechstronnie uwrażliwionym na różne dziedziny sztuki. Ja nie mógłbym nigdy kategorycznie powiedzieć: „zajmuję się” poezją, albo: „zajmuję się” malarstwem lub „wykonywaniem” piosenek. Bardzo niebezpiecznym momentem dla każdego twórcy jest ten, kiedy to, co robi, zaczyna się przeradzać w produkcję, kiedy artystyczna egzystencja przemienia się w nerwową wegetację podporządkowaną jedynie zdobywaniu dóbr, zaszczytów, pieniędzy. Oczywiście te strony życia są przyjemne, a nawet potrafią być narkotyczne. I jak każdy narkotyk mają działanie niszczące. Dlatego potrzebny jest dla psychicznego zdrowia umiar i pokora, która potrafi w chwili największego triumfu złapać za ramię i szepnąć: ostrożnie, ...ostrożnie... Jedna z moich zasad brzmi: „jest źle, kiedy jest dobrze, a mogło być lepiej”.
- Czy to znaczy, że nigdy nie odczuwał Pan przebłysków zadowolenia?
- Satysfakcję przynosi mi sama praca, natomiast z efektami bywa różnie. Po prostu cieszę się, gdy pracuję, chociaż z boku może wyglądać to na męczarnię. Czasami siedzę nad czystą, białą kartką i nic - nie ma rezultatów. Ale wystarczy, że się chociaż jedną łyżwą zaczepię na tym lodzie, to wtedy mogę jechać i jechać. Nie potrafiłbym nigdy zdefiniować, co to jest sztuka. Ludzie wrażliwi na sztukę są jak papierki lakmusowe, a każdy z nich zabarwia się na inny kolor. Nie wiem więc, jaka powinna być definicja sztuki, wiem natomiast, jak reaguję na jej odbiór. W każdym drzemie twórcza potencja, iskra talentu, ale żeby się ona objawiła, potrzebna jest umiejętność wyartykułowania tego, co chce się przekazać. A często bywa tak, że kiedy się nam to uda, to okazuje się, że ktoś przed nami już to powiedział - i to nie wczoraj, tylko 1000 lat temu. Czasami więc odnoszę wrażenie, że koło nie zostało wynalezione jeden raz, ale nadal jest wymyślane milion razy dziennie.