Nie mogę powiedzieć, że mam jakiś problem ze swoim malarstwem. Nie mogę powiedzieć, że nie umiem odciąć pępowiny od malarstwa przedstawiającego, rozumianego przez wielu, jako wiek szczenięcy z którego należy wyrosnąć i zacząć mówić własnym językiem. Nie chcę. Jestem niemal pewien, że owych „wielu” wcale nie mówi własnym językiem. Mówi, co najwyżej językiem rzadziej stosowanym, nie dość jednak rzadko, by na tym świecie nie było innych, którzy go znają i stosują. Więc wzajemnie się unikają, nie wchodzą sobie w drogę, a w przypadku dekonspiracji mają gotowy zestaw wyrazów zaskoczenia ,zdumienia, aż do pełnego gniewu posądzenia o plagiat.
Jestem dzień w dzień swoim własnym akuszerem. Codziennie rodzę się na nowo i rozwijam niezauważalnie. Nie interesują mnie rewolucje w moich obrazach. Interesuje mnie powolna ewolucja. Ewolucja duktu ręki, nie koncepcji twórczej. Zresztą nie mam koncepcji. Moją koncepcją jest przyglądanie się naturze i pokorne podążanie za nią. Ewolucja koncepcji, to normalna histeria, która bierze się najprawdopodobniej z bolesnego poczucia przekwitania. Moje poczucie przekwitania znajduje wyraz jedynie w bólu kręgosłupa i lekkim zniecierpliwieniu w zetknięciu z brakiem wątpliwości u młodszych. Ewolucja koncepcji ma w moim przypadku spowolnienie porównywalne z tempem progresu w estetyce starożytnego Egiptu. Owo tempo w niczym nie przeszkodziło Egiptowi przetrwać tysiącleci, a pewnie i pomogło. Życzmy sobie tego.
A skoro nie ma rewolucji w koncepcji twórczej, to nie można jej się też spodziewać w tematach obrazów. Bo co to za rewolucja, kiedy zamiast wiatraka „koźlarza” pojawia się wiatrak prądotwórczy?. Że brzydszy?. Rewolucje zazwyczaj są brzydkie. Ładne są wyłącznie dla rewolucjonistów. Zatem jeśli „po bożemu”, to po sam horyzont!. Wbrew oczekiwaniom tych, którzy uważają, że nawet kulawa znajomość alfabetu zobowiązuje nas do podjęcia starań, by zostać Szekspirem. To naprawdę rodzi wyłącznie kompleksy!. Świat się roi od garbatych szekspirków. Zatem konsekwentnie w tematach także jestem w wieku szczenięcym, a nawet jeszcze gorzej, bo wiatraki prądotwórcze w żaden sposób nie chcą wejść do zbioru moich ulubionych.
Zatem dukt ręki. Pieczątka dana przez naturę .Mam nadzieję coraz bardziej wyrazista i moja. Rodzaj linii papilarnych. Wyróżnik nie gorszy, niż najbardziej gorliwe starania intelektualne, których celem jest zaznaczenie naszej oryginalności. Kto wie, czy nie lepszy. Ale jeśli uważacie, że owe starania intelektualne mają służyć manifestowaniu odrębności naszego myślenia, naszego postrzegania świata, - proszę!. Ustalmy sobie, że ja postrzegam go takim, jakim chcę go widzieć. W jego urodzie i harmonii. Wsparty jedynie (lub aż) doświadczeniem wieków wstecz, porządnym warsztatem malarskim i sympatią do tego świata, której przejawem jest uporczywe odnajdywanie urody tam, gdzie pozornie jej nie ma. Czy to źle, czy dobrze?. To nie jest właściwe pytanie. Lub nie do mnie. Raczej do potencjalnego odbiorcy. Albo chcesz być robiony w dupę, albo godzisz się z tym, że sprzyjanie urodzie tego świata nie musi być rozumiane jako ułomność, przeżytek i przypochlebianie się kiczowi. Kicz bowiem (według mnie) jest przedawkowaniem w umiłowaniu piękna, bez wspomożenia umiejętnościami. Nie wydaje mi się, żebym przesadzał. To zresztą jest kwesta skali. Jeśli ktoś z powodów ideowych najbardziej delikatny przejaw urody odrzuca, to prędzej, czy później odnajdzie tę urodę w gównie. Ale skoro mamy tendencje do dewastowania tego świata, to czemu mamy oszczędzać jego wizerunki?.
Więc gdybym miał sam odpowiedzieć na pytanie jak maluję, odpowiedział bym : „oczywiście”. Jest to jakaś forma odprzymiotnikowa. Ma znaczyć „maluję w sposób oczywisty”. I znaczy. Każdy artysta może to o sobie powiedzieć. Ale mało kto powie to o sobie w uzasadnieniu swojej sztuki, bo w najlepszym wypadku wyjdzie na dewianta. Więc oddaje się w ręce łaskawej krytyki. Tym bardziej łaskawej im bardziej artysta jest jej spolegliwy i z pokorą przyjmuje wszelkie wyroki. I tak powstają „sztuki zdiagnozowane”. To piękny sen krytyka. Zdiagnozować nową jednostkę chorobową. Wbić na szpilkę w swojej gablocie. Położyć w swoim szpitalu. Zahipnotyzować tego kretyna, żeby nawet przez łeb mu nie przeszła żadna własna myśl. Ma być cebulką, która urodzi hiacynt, bez świadomości jaki jest piękny i pachnący. Jeśli ma świadomość, nie jest artystą. Jest jakimś pieprzonym cynikiem. I co ja mam zrobić, kiedy mam świadomość?. Szczęśliwie moje malarstwo nie jest pożywką dla krytyki. Oni muszą mieć mętną wodę, bo są filtrem który zrobi ją zdatną do spożycia. A moja jest zdatna od początku. Czyni ich boleśnie zbędnymi. A tego nikt nie lubi. To rodzi agresję, lub co gorsze nonszalanckie lekceważenie.
No i jeszcze są Ludzie. Ci, którzy zaświadczają o zasadności istnienia mnie podobnych, wieszając nasze obrazy na ścianach. Nie zawsze świadomi, bo potrzeba trochę wtajemniczenia, by zrozumieć że pozornie te same przedstawienia, zasadniczo się różnią jakością. Ale nieufni. Nie kupują kota w worku. Chcą wiedzieć o czym jest ta bajka. Wiedzieć na własne uszy, a nie na uszy krytyka. I właściwie nas lubią. Chcą widzieć w artyście siebie, którymi nie mogą się stać. Nie tylko z braku talentu, bo ten nie jest wymierny, ale odwagi. I tu znowu moja odwaga nie jest na temat, bowiem prócz odwagi „malowania oczywiście”, muszę mieć odwagę odpowiadania na pytanie: „dlaczego w ten sposób?, przecież pan i zdolny i inteligentny”. No właśnie dlatego.
Powyższa autorska wypowiedź Jana Wołka o swojej twórczości malarskiej powstała jako osobiste wprowadzenie do wystawy pod tytułem "Oczywiście" w Miejskiej Galerii Sztuki w Częstochowie, jaka miała miejsce w okresie od 14 kwietnia do 14 maja 2017 roku.