W okresie wojny moje bitwy toczyły się na ziemiach, które miały na imię piosenka. Teraz przeniosłem się na inne tereny – maluję, zajmuję się literaturą, właśnie wyszła moja czwarta książka (nazywa się „Po”). Piszę także piosenki dla innych wykonawców, dla Maryli Rodowicz, Grażyny Łobaszewskiej, Joanny Zagdańskiej, Edyty Geppert itd.
Nie kusi Cię zatem kariera estradowa. Źle czułbyś się na scenie obok iluzjonisty, wyjmującego królika z kapelusza.
Myślę, że śpiewając tak, jak śpiewam, mógłbym funkcjonować w tak zwanym obiegu estradowym jako przypadek kuriozalny. Zajmuję się piosenką literacką, której nie strona muzyczna czy wokalna jest najważniejsza, lecz to, jaką myśl chce się przekazać. Jej odbiór wymaga od publiczności pełnej koncentracji, nastawienia na najwyższe częstotliwości. Do tego nie jest przyzwyczajona klientela estrady, szukająca przede wszystkim zadowolenia. Inaczej jest na scenie studenckiej. Ryzyko finansowej plajty nie wchodzi w grę. Artysta studencki to materialna ruina od startu, więc może sobie pozwolić na luksus wyśpiewania siebie, a nie tego co chce publiczność.
Nie żal Ci, że pożegnałeś się ze środowiskiem studenckim?
Nigdy nie wychodzę i nie żegnam się. Jeśli już to po angielsku. Nie mówię nikomu do widzenia, ponieważ wiem, że prędzej czy później tam wrócę. Nie zerwałem zatem więzi z tym środowiskiem. Uczestniczę w różnych przeglądach, festiwalach, bywam na „Famie”. Mam wrażenie, że cieszę się zaufaniem studentów. Traktuje się mnie jak faceta, który był w ekstraklasie a teraz jest trenerem. Jeśli ponownie zacznę śpiewać, to przede wszystkim z myślą o publiczności studenckiej, czy raczej „młodointeligenckiej”, z którą się mogę bez trudu porozumieć.
Czy piszesz dla siebie nowe piosenki?
Na razie do szuflady. Nie śpieszę się. Nikomu też ich nie sprzedam, bo nikt oprócz mnie nie ma prawa ich wykonywać, śpiewać w pierwszej osobie liczby pojedynczej o sprawach, które dotyczyły mnie. Te piosenki rodzą się powoli, w bólach. Chciałbym je wydać na płycie...
Czy jako laureat nagrody im. S. Wyspiańskiego cieszysz się większą łaskawością mecenasa?
U nas nie istnieje mecenas. Oczywiście, jest ministerstwo, setki instytucji, urzędnicy, którzy z tytułu troskliwej opieki nad artystą biorą pieniądze. I to wszystko. A oprócz tego w sferze projektów istnieją ambitne plany promocji polskiej kultury, nadania jej takiego wymiaru, na jaki zasługuje. Sporo podróżowałem po świecie i myślę, że jeśli chodzi o dokonania nie mamy powodu do kompleksów, a wręcz przeciwnie. Problem leży w czymś innym. Na całym świecie kultura to interes prawie tak dobry jak ropa naftowa. Dobrze powodzi się zarówno artystom, jak i skarbowi państwa, który świetnie na nich zarabia. U nas się to nie udaje, choć udaje się sztuka. Można określić tę sytuację jako „klęskę urodzaju”. Mamy ogórki, ale nie mamy słoików i chłodni. Brakuje łącznika między instytucją realizującą politykę kulturalną a twórcą z krwi i kości. Artysta, by coś załatwić, musi wydeptywać ścieżki i kajać się przed urzędnikiem jak petencina. Przecież urzędnik powinien spełniać funkcje służebne, ponieważ to artysta jest tym „zakładem pracy”, który ma przynosić zysk. Powinien również czuć w tym interes, śledzić uważnie dorobek artystyczny, trzymać na nim łapę i umieć go sprzedać. Twórca jest od tego, by siedział w pracowni cały dzień i robił uczciwą sztukę, nie marnując czasu na stanie w kolejkach w ministerstwie, czy na przesiadywaniu w hotelowych barkach z nadzieją, że pozna bogatego dentystę z Hong-Kongu, który kupi jego prace.
Uważasz zatem, że możemy stać się drugą Arabią Saudyjską tyle, że sprzedającą kulturę?
Wiem, że mamy takie złoża. Ale dobrze pamiętać, że sprzedawanie surowców jest aktem gospodarczej histerii. Oby nie doszło do paradoksalnej sytuacji, że będziemy sprzedawać artystów, a nie dzieła sztuki.
Rozmawiała Teresa Sołtysiak.
Wywiad ukazał się w czasopiśmie ITD z 31 stycznia 1988 roku