Z muzyką zszedłem się dość dawno. Oczywiście to „dawno” jest tu oglądane przez szkiełko mojego młodego wieku, ale będzie już z dziesięć lat tego miłego naszego pożycia. Skłamałbym mówiąc, że szukaliśmy się wzajemnie. Zdecydowali rodzice. Ulegli misji pędzenia dzieci w zbożnej akcji umuzykalniania i tak wylądowałem w szkolnym zespole mandolinistów. Nie wysiedziałem tam fotela, a to z uwagi na nieumiejętność pohamowania wewnętrznych niepokojów, które pchały mnie do coraz mniej wybrednych dowcipów. Łzy spowodowane gwałtowną reakcją ojca na moje nieuctwo wyschły prędko wobec błogiej perspektywy wolności od ciągłego i beznadziejnego „piórkowania”. Nie doceniałem jednak uporu rodziców i już wkrótce zdałem egzamin do szkółki gitarzystów. I tak zaczął się drugi rozdział moich galer. Kilka głębokich przemyśleń wyzwoliło ze mnie nowe dowcipy o skuteczności wystarczająco dużej, by sytuacja sprzed roku powtórzyła się niemal identycznie. Tym razem rodzic zamienił gwałt na szantaż: „Nie chcesz grać – oddamy gitarę innemu dziecku”. W ciągu miesiąca pobekując i dmuchając w zbolałe palce, w najciemniejszym kącie domu nauczyłem się wybrzdąkiwać coś, co przy odrobinie fantazji można było uznać za „Dom wschodzącego słońca”. To rodzicom na razie wystarczyło, a mnie na jakiś czas zapewniło względny spokój. Na mojej gitarze zaczęła tężeć warstwa kurzu. Koledzy słuchali Beatlesów. Wieczorami wygrywali cuda na ławkach przed domem, a mnie jakoś nic nie brało.
W końcu mnie wzięło, ale trochę „od kuchni”. Grupa przyjaciół szeptała sobie na ucho o bluesie i o Mayallu. Zręcznie wcisnąłem się między nich i oto któregoś dnia wylądowałem w lokalu kawiarni „Largactill” w SDK, w klubie „The egg full of music” (dziś „Jazz Club-Rynek”). Był to chyba jedyny klub zrzeszający fanatyków tradycyjnej muzyki amerykańskiej. Początkowo drogę wskazywał mi snobizm, ale zbiorowa sugestia, pewna luźna, czujna, „jajowa” mentalność grupy bywalców klubu, wpłynęła na mnie tak dalece, że nie wiedząc kiedy zacząłem poważnie „napalać się” na bluesa. Słuchało się Mayalla, Kornera, Broonzy’ego, Mahala, Hopkinsa, Leadbelly’ego, Slima i innych. Ludzie grali bluesy. Wtedy przypomniałem sobie o mojej gitarze. Początkowo robiłem piosenki stylizowane na bluesie i country, pisząc polskie teksty. Potem coraz częściej odskakiwałem w bok.
Z czasem zmieniały się zainteresowania bywalców klubu i w końcu mnie, ortodoksyjnemu „bluesmanowi” zrobiło się tam duszno, bo bluesa było coraz mniej. Nadarzyła się okazja na zmianę gniazdka, bowiem otwarto nowy klub studencki przy wydziale MEiL Politechniki Warszawskiej – „Boom”. No i jestem tam do dziś. Stamtąd delegowano mnie na jarmarki piosenki, a te z kolei kierowały mnie na trzy ostatnie ogólnopolskie festiwale piosenki i piosenkarzy studenckich do Krakowa, z których dwa obdarowały mnie nagrodami głównymi i nagrodą dziennikarzy. Trochę robiłem w studio piosenki ZAiKR, ostatnio śpiewałem „Pod Egidą” oraz w imprezie towarzyszącej festiwalowi opolskiemu.
Z bluesa nie zrezygnowałem nigdy. Nie potrafię i nie chcę. Grywam sobie czasem po cichu, a jednocześnie robię „to swoje”. Nie uważam siebie za piosenkarza, choć używam tego słowa z braku innego. Staram się rezerwować je dla profesjonalistów, a tym nie jestem. Jak się uda to pozostanę w „kawalerskim stanie”. Jestem studentem mocno związanym z twórczością studencką, której najwartościowszą cechą jest, jak sądzę, jej autonomia. W zawodowym piosenkarstwie rządzonym prawami kariery jest się specjalistą od czegoś. Sztampa, naśladownictwo, ciągłe zależności, ambitni często włażą w sidła gongoryzmów, ubogiej patetyczności, stają się ofiarami chałtury, wykonują z premedytacją zawód. Ich działalność jest zwypadkowana do poziomu przeciętnego odbiorcy i przez niego uprawomocniona.
Uważam, że piosence nie wolno być tylko lekką zabawką i efemerydą. Jest ona dla mnie kategorią estetyczną i winna nosić piętno dzieła sztuki. Nie będzie nim nigdy, jeśli jest robiona tak, aby odbierano ją biernie, jak banalną melodyjkę, a nie czynnie z zaangażowaniem ze strony odbiorcy. Piosenka jest miłym odpoczynkiem, dodatkiem do wszystkiego, ale brak jej często zdolności zmuszania do refleksji – oczywiście nie jest to regułą, ale są powody, aby moja gorycz była uzasadniona. Piosenkarze studenccy (a znam ich sporą gromadkę) są specjalistami od „siebie samych”. Tu nie ma kanonów. Nie ma nad nimi bicza estrady, ani gonitwy za przebojem. Piszą od siebie i dla swoich. Piszą myśląc i myślenia wymagają od słuchaczy. A i słuchacze ci jacyś inni. Nie mówi się „ładne”, „przyjemne”, „miłe” – mówi się „zgadzam się”, „tego nie rozumiem” – myśli się.
A co ja robię? Nie, mnie nie chodzi o tanią dydaktykę. Jak mi coś leży na sercu to piszę wierszyk, melodię. Zdarzenie, które zanotowałem jest częścią mnie samego, a jednocześnie jest już czymś autonomicznym. Mogę to jeszcze raz przeanalizować, obejrzeć z zewnątrz. To tak, jakbym pisał pamiętnik. Tylko pamiętnika nikt mi nie wydrukuje, zresztą „umuzycznienie” tego i zinterpretowanie daje większą ”siłę przebicia”. I rad jestem, gdy wysłucha mnie ktoś z uwagą, potraktuje to jako „myśl ku przestrodze”, zrozumie. Nie zależy mi na owacjach, klaskaniu do rytmu. Czasem wystarczy spojrzenie, skinienie głową, rozmowa – i jest dobrze. Nie lubię wyrobnictwa – nie pisze się o niczym. Denerwują mnie piosenki, gdzie kochać to kochać, płakać to płakać, gdzie człowiek nie może wyleźć spod makulatury ogólników. W piosence trzeba mówić o sobie, a nie imputować jej treści odbiorcom, czekając na udane zrozumienie. Trzeba mówić: „ja to tak rozumiem – a ty?”, miast apodyktycznie „wciskać kit”. Piosenka powinna zmusić do rozmowy, powinna być płodna, wtedy ma szansę stać się czymś ważkim i potrzebnym. Przypomniała mi się zwrotka mojej starej (kiepskiej zresztą) piosenki, jeszcze z czasów „Jaja pełnego muzyki”:
Co mi tam tłum trefionych dam
Precz bankiety i koncertów czar
Kocham tę muzykę boską
Co w niej słychać siekier łoskot
Co mi tam tłum trefionych dam...
No i to wszystko.
Notował Marek Wiernik. Artykuł ukazał się w czasopiśmie "Jawa" z września 1976 roku