J.W.: Malarz i menager (mecenas), którzy podjęli się profesjonalnego przygotowania ekspozycji, to dwóch burłaków, to dwie szkapy ciągnące po lodzie wóz z węglem i to zazwyczaj pod górę. W pamięci uczestników wernisażu pozostają jednak jedynie jako eleganccy, uśmiechnięci gentelmeni, którzy za całe zadanie mają stać, pachnieć, zbierać pochwały i inkasować ogromne sumy. Nie mam nic przeciwko pachnieniu i inkasowaniu, ale chcę raz na zawsze skończyć z mitem łatwego zarobku. To jest katorżnicza praca i to jeszcze połączona ze znacznym ryzykiem fiaska.
A.W.: A jednak możemy mówić o sukcesach i to znaczących, wziąwszy pod uwagę fakt, że artysta z Polski nie zajmuje bynajmniej pozycji uprzywilejowanej w Kanadzie. Trudno przekonać Kanadyjczyków, że nam się coś należy, bo wygraliśmy bitwę pod Grunwaldem. Niestety, wielu naszych rodaków z powodów niejasnych takie pretensje sobie rości. Jest z nich coś z nadętych konkwistadorów, dla których oczywistość zwycięstwa wynika z prostego faktu wyjścia na ring. Wszakże, aby zbliżyć się do zwycięstwa trzeba jeszcze pomachać trochę pięściami.
J.W.: Tu dobrze powiedzieć parę słów o „sukcesie”. Ja nie kocham tego słowa. To słowo było i jest w Polsce nadużywane, jest jak balon ze śmierdzącym powietrzem. Wszyscy naokoło odnoszą sukcesy. I tak są zajęci tym „odnoszeniem”, że niema kto robić. Sprzedał trzy marchewki – sukces handlowy, wrócił trzeźwy z fabryki – cud gospodarczy, wmówił mongolskiemu turyście, że Kopernik pijał kumys – sukces polityczny. Tylko czekać, kiedy swojsko brzmiące słówko „alfons” zamieni się na „love menager”. Sukces to nie jest na ulicy znaleźć dziesięć dolarów, to nie jest dostać spadek po babce, której w życiu nie widziałeś na oczy. Sukces to jest otoczyć się ludźmi odpowiedzialnymi, sukces to jest przewidzieć każdą ewentualność, sukces to jest przygotowywać się do działania w stu procentach, tak aby margines przypadku pozostawić tylko dla trzęsienia ziemi. Sukces to jest odcinanie kuponów od tego, co się przewidziało, przygotowało i wykonało. Sukces to jest satysfakcja i rodzaj „sytego zadowolenia”, a nie „zajączek” puszczony lusterkiem na ścianie. Pół roku temu była moja pierwsza wystawa w Toronto. Prawie pięćdziesiąt obrazów. Duże zainteresowanie. To jest mój sukces, bo moje obrazy. Ale doskonale zdaję sobie sprawę, że jestem trochę jak ten sztandar niesiony przed wojskiem. Ktoś trzyma drzewce, jest siodło i koń, który nas niesie. Bo jeśli nie, to tylko szmata na kiju. Więc jeśli sukces, to także twój, Olek, także Ambasady i Konsulatu, bo dużo pomogli, pomogły środki przekazu i życzliwe zainteresowanie ludzi. którzy poświęcili mi swój cenny czas, jakby w uznaniu dla tych setek godzin ciężkiej pracy, które poświęciliśmy zrobieniu wystawy.
A.W.: Miarą powodzenia tamtej wystawy jest następna, którą otwieramy lada moment. W tym krótkim czasie udało się przygotować ekspozycję jeszcze większą i bardziej atrakcyjną, bo poszerzoną o udział Twojego przyjaciela.
J.W.: Miało nas być trzech, ale Andrzej Kołodziejek w tym czasie musiał zrobić dużą wystawę w Hiszpanii i Portugalii. Są natomiast obrazy Jerzego Gnatowskiego. To znakomity artysta. W gatunku, który uprawiamy, Jerzy jest arcymistrzem. Można się będzie przekonać o tym na wystawie (o ile oczywiście życzliwość naszych admiratorów nie ostygła). Z Jerzym wiele mnie łączy. Po pierwsze był moim nauczycielem (wszelkie pretensje do Niego), po drugie łączy nas miejsce (Kazimierz nad Wisłą – Mekka malarstwa pejzażowego), po trzecie głębokie przekonanie (wbrew niedouczonym cynikom), że malowanie pejzażu jest niesłabnącym źródłem wiedzy malarskiej i malarskich poszukiwań, a malarski „intelektualizm” jest w większości przypadków rozpaczliwą próbą zatuszowania warsztatowych niedostatków.
A.W.: Pozwól, że zapytam Cię kokieteryjnie – dlaczego pracujesz ze mną?
J.W.: Cierpię na przypadłość, którą dla własnych potrzeb nazwałem „dziecięcą chorobą perfekcjonizmu”. Lubię trzymać w rękach wszystkie sznurki, żeby mi ktoś czegoś nie popsuł. Są jednak sytuacje, gdy nie da się samemu. Wtedy potrzebny jest człowiek o dużym poczuciu odpowiedzialności, wspólnoty interesów, znacznej wiedzy fachowej i szacunku dla partnera. Ty spełniasz te warunki znakomicie.
A.W.: Nie prościej byłoby powiedzieć, że potrzebujesz drugiego konia do tego wozu z węglem, co to jeździ zawsze pod górę i po lodzie?
J.W.: Pamiętasz jeszcze takie polskie powiedzonko – „daj sobie siana”?
A.W.: ?
J.W.: No to “daj sobie siana”.
"Gazeta" - listopad 1990 roku"