Sam proces „zapisu” trwa u Wołka krótką chwilę. Obraz powstaje w niecałe półtorej godziny, na spisanych ręcznie wierszach prawie nie ma skreśleń. Te krótkie momenty poprzedzone są jednak długą pracą. Wymagającym czasu i skupienia patrzeniem na świat pod pewnym kątem. Mieszkając w Warszawie nie można się izolować, zatrzasnąć furtki przed znajomymi. Trzeba uczestniczyć w „bzdurnych rytuałach, żeby nie wylecieć poza nawias”. Obecność „tu” często go tłumaczy z nieobecności „tam”.
- „Wprawdzie, jak powiedział kiedyś Picasso, nie jest sztuką znieść jajko, sztuką - je wygdakać. I większość artystów to równocześnie mistrzowie gdakania. Moje zaś gdakanie z Kazimierza trochę słabo słychać. Ale w pewnym momencie uzyskuje się coś, co nazywam stanem nieważkości. Taki poziom profesjonalizmu i wiarygodności, że jeśli człowieka potrzebują, to zawsze go znajdą” - stwierdza. I Wołka znajdują. Prowincja ma też inne zalety.
- „Mam wrażenie, że każdy z nas ma w sobie genetyczny typ: albo jest człowiekiem miasta, albo wsi. Zdecydowanie jestem tym drugim. Krowia kupa specjalnie mi nie śmierdzi (co nie znaczy oczywiście, że łaknę obcowania z tym zapachem)” - mówi Jan Wołek. - „Tu, gdy wychodzi się w zimową zawieruchę z domu, człowiek czuje się prawie tak, jakby ruszał na wojnę. Jak sobie nie odgarnie śniegu, to w ogóle nie wyjdzie. Albo wyjdzie i złamie nogę” - mówi. W mieszkalnym „czystym” domu przy baszcie (w odróżnieniu od „brudnej” pracowni) świece stoją w każdym pokoju, bo w Kazimierzu często wysiada prąd i jest to rzecz najnormalniejsza w świecie. Lato bywa dokuczliwsze w inny sposób. Do dwutysięcznego miasteczka przyjeżdża tylko w same weekendy do 60 tysięcy ludzi. Jan Wołek wyłącza wtedy komórkę i barykaduje się w domu. Na ulicę nie wychodzi, bo, zwłaszcza na rynku, łatwiej wtedy spotkać znajomych warszawiaków niż w samej stolicy. Zresztą latem życie domowe przenosi się do zalesionego i ukwieconego ogrodu.
Czasami zagląda do galerii. Kto tu kupuje?
- „Bardzo różni ludzie”, mówi. „Nowobogaccy jak pewna pani, która pytała: ‘Ile liczy za te kretowiska’, wskazując na obraz z kopkami siana. Wtedy szlag mnie trafia, zawyżam cenę. O kompromisach nie może być mowy. Innym razem potrafię być uległy, kiedy przychodzi tzw. zubożała inteligencja. Ludzie, którzy potrafią obcować ze sztuką, ale ich na nią nie stać” - tłumaczy.
Z zalet życia na prowincji Jan Wołek bez wahania wymienia też stan klarowności relacji między ludźmi. Wiadomo, co jest czarne, a co białe, kto wróg, kto przyjaciel. - „Jeżeli ktoś cię oszuka, to spotkasz go na ulicy cztery razy dziennie i cztery razy dziennie musi ci on spojrzeć w oczy. W dużych miastach jest mętna woda. Ktoś doskoczy, rąbnie coś i za chwilę zniknie w tłumie” - mówi.
Jedyne, na co Jan Wołek dziś się uskarża, to brak czasu. W rzadkich chwilach nicnierobienia najchętniej nurkuje z przyjaciółmi w ciepłych morzach. A gdy czas lenistwa przypadnie zimą, jedzie na narty.
- „Czasami wydaje mi się, że któregoś dnia się obudzę i zobaczę, że oto leżę w trumnie i przegapiłem własną śmierć” - żartuje. Nie dopuszcza jednak myśli o zwolnieniu tempa.
Ostatnio zaczął jedynie bardziej zwracać uwagę na zdrowie, które nadwątlił w dawnych czasach. Gdy był młody, wydawało mu się, że wiarygodnie można mówić tylko o tym, co się samemu przeżywa. Że trzeba pić, żeby śpiewać o piciu. Trasy koncertowe z tamtego czasu wspomina jak konwój do Murmańska.
- „Jeździło się przez całą Polskę prawie bydlęcymi wagonami. A na miejscu już czekały „komitety powitalne”, złożone z takich samych obszczymurów i pijaków jak ja i piło się twardo” - wspomina. Zanim zrozumiał, że sztuka to piękne oszustwo i że widza nie obchodzą koszty, które ponosi artysta, było już z nim kiepsko.
- „Musiałem sobie dać wyciąć trochę podrobów. Ale rzuciłem picie sam, bez chemii i bez żadnych terapii” - mówi z dumą.
Od 19 lat nie miał w ustach nawet jednego kieliszka. Teraz dla poprawienia indeksu glikemicznego zrezygnował z białej mąki i ziemniaków. No bo, jakkolwiek na to nie patrzeć, nawet diabeł w pewnym wieku musi zadbać o zdrowie.
Artykuł ukazał się w tygodniku GALA 24 lutego 2002 r.